poniedziałek, 23 stycznia 2012

I'd rather go blind





W ten weekend opuściły ten łez padół dwie wokalistki - dwudziestego Etta James, a dzień później (chyba) Irena Jarocka. Mnie trochę bardziej dotknęła śmierć Etty, co bez wątpienia prędzej czy później stanie się dla kogoś, kto przypadkiem trafi na mojego bloga przyczynkiem do smutnej refleksji o amerykanizacji społeczeństwa, ale ponieważ jestem chodzącym przyczynkiem do refleksji o amerykanizacji społeczeństwa, niespecjalnie się tym przejmuję.

Szczerze mówiąc myślałam, że Etta nie żyje już od jakiegoś czasu, więc jej odejście było dla mnie szokiem podwójnym. Zaczęłam jej słuchać jakieś dwa-trzy lata temu, kiedy odkryłam, że wszystkie drogi prowadzą do bluesa, którego może nie słucham intensywnie (pojawił się w moim życiu trochę za późno, to znaczy nie w nastolęctwie, więc nie mogłam z wypiekami na twarzy dzielić się z koleżankami piosenkami i nazwami wykonawców), ale za to z miłością - jako gatunek przemawia do mnie chyba najbardziej, w niczym innym się tak dobrze nie osadzam, jeśli wiecie co mam na myśli. Blues - to znaczy, odpowiednie kawałki, bo nie wszystkie - mi robi coś takiego, że cała się odprężam i instynktownie bujam. Zawsze uwielbiałam sprane, amerykańskie klimaty, a blues jest w sumie (wedle ludzi, którzy twierdzą, że się znają) ojcem i matką ich wszystkich, od rock 'n' rolla po heavy metal. Etta zaś była w gruncie rzeczy jedyną kobietą, która się w nim liczyła, co jest o tyle ważne, że jak już podśpiewuję (a robię to, niestety, często), to wolę podśpiewywać kawałki, w których podmiotem lirycznym jest kobieta właśnie. No, a poza tym mam silnie rozwiniętą solidarność jajników, więc fakt iż ona potrafiła (w wieku ponad siedemdziesięciu lat!) zachrypieć lepiej niż niejeden facet napełniał mnie dumą.


Dlatego też kiedy usłyszałam, że umarła, stwierdziłam, że coś zrobię z tej okazji - a właściwie z okazji, że ją lubię i jest okazja. Myślałam nad tym dość długo, po czym przypomniał mi się naszyjnik, który nieskończony leżał w moim najpiękniejszym pudełku świata, bo źle odmierzyłam żyłkę. On od początku był w zamierzeniu muzyczny, bo te większe, czarno - białe (czarno - pożółkłe właściwie) elementy kojarzyły mi się straszliwie z klawiszami pianina. Stwierdziłam, że to musi być przeznaczenie - nie dość, że naszyjnik muzyczny w zamierzeniu, to jeszcze w gruncie rzeczy dość bluesowy - koraliki są z drewna, te białe są, jak wspomniałam, pożółkłe, gdyż mają chyba tyle lat co ja, albo i więcej (recykling biżuterii, moja mama miała z tego OGROMNY naszyjnik, który był poputy odkąd pamiętam). I było w nim coś przekornego - mam takie metalowe elementy, które są stylizowane na drewno, które połączone z koralikami, udającymi coś twardszego i zimniejszego niż w rzeczywistości dały mi, moim zdaniem fajny efekt. Poza tym te wszystkie muzyczne rzeczy są dość estetyczne i, nie chwaląc się, ładnie mi wychodzą z reguły (chodzenie na dodatkową muzykę w podstawówce się przydało ;] )

Tak więc, w ramach oddawania hołdu, czczenia i ogólnego fanowstwa, skończyłam ten naszyjnik słuchając sobie Etty z Youtube'a i muszę powiedzieć, że jestem z niego dość zadowolona. Jest dziwny, to fakt, ale jest również dość skomplikowany, a to mi, o dziwo, przynosi satysfakcję, a do tego nie przypomina biżuterii, którą można kupić w normalnych sklepach, co zasadniczo jest dobre ;)


A ze spraw niezwiązanych - jak widać zmieniłam trochę układ zdjęć w postach, bo zwrócono moją uwagę na fakt iż  jak się kliknie na miniaturkę, to z reguły tekstu jest tyle, że nie widać obrazków. Spotkałam się również z twierdzeniem, że stary układ bloga był lepszy i zastanawiam się czy by do niego nie wrócić. Na pewno miał tę zaletę, że nie musiałam się zastanawiać jak wkomponować w każdą notkę link do fejsa ;)

A, tytuł notki pochodzi z piosenki, która mnie z Ettą zapoznała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz